Upadły anioł rozdział 8



***

    Długo trzymałem Kibuma przy sobie. Płakałem. Nie mogłem znieść widoku krwi...jego krwi. Czułem jak moje serce się skruszyło na milion pięćset sto dziewięćset kawałków. O niczym innym nie myślałem jak o najszybszym zabraniu go do szpitala.

- Poczekaj, wezmę jakiś ręcznik żeby przemyć cię - jednak nie mogłem wstać, Kibum trzymał mnie się jak drabiny. Nie starałem się wyrywać, wiedziałem, że jak się oddalę to będzie myślał, że ktoś znowu go napadnie. Sięgnąłem do kieszeni po komórkę żeby zadzwonić po karetkę. Nie usiłowałem cokolwiek robić z nim, bo nie wiedziałem co ma uszkodzone, a każdy ruch mógłby dodać obrażenia. Zadzwoniłem i pozostało nam tylko czekać.

- Jak się czujesz? - naprawdę głupie pytanie zadałem, bo było widać, ale to była pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy. Kiwnął jedynie. Pewnie nie miał siły mówić, nawet ruch głową było trudną czynnością dla niego. Przyjechało pogotowie. Ratownik pierw go opatrzył, później przenieśli na nosze. Dobrze, że mi pozwolili pojechać. Cieszyłem się, że mogłem ciągle być przy nim. Jak tylko spoglądałem na Kibum to łzy same spływały po moim policzku. Czułem się winny. Winny, bo jakbym od razu do niego pojechał, a nie rozmyślał to bym zdążył, miałby przynajmniej mniej obrażeń. Przysiągłem, że nigdy go nie zostawię, bo takie akcje mogą się powtórzyć, a nie chciałem tego. Kiedy byliśmy w szpitalu, Key został zawieziony na salę operacyjną, ja natomiast czekałem na korytarzu. Białe ściany przyprawiały mnie o dreszcze i oplatała mnie ciemna aura - pełna smutku i bólu.  Po dwóch i pół godzinach zgasła lampka z napisem "Nie wchodzić - trwa operacja". Wyszedł lekarz.

- Pan Kim JongHyun?

- Tak - wstałem raptownie - Żyje?

- Wszystko poszło po mojej myśli Ma kilka złamań, zadrapań i siniaków, ale do wesela się zagoi - zażartował lekarz, by trochę mnie uspokoić. Czułem ulgę, że wszystko było z nim w porządku.

- A długo tutaj będzie?

- Tydzień co najmniej jak wszystko będzie dobrze.

- Rozumiem, a mogę go zobaczyć?

- Za jakieś trzy godziny, bo musi odpocząć Jak pan chce czekać to zapraszam do bufetu - odszedł. Nagle dotarło do mnie, że jestem głodny.


***

    Kiedy się obudziłem czułem jak mnie wszystko boli i jakbym był naćpany. Światło zachodzącego Słońca, strasznie mnie raziło, myślałem że zwariuje i zamiast tutaj leżeć zawiozą mnie do psychiatryka. Na dodatek jeszcze ten obrzydliwy zapach szpitalu, aż mnie mdliło. Im więcej go wdychałem tym bardziej było mi nie dobrze. Nie wiedziałem ile czasu upłynęło. Dzień? Godzina? Kilka minut? A może tydzień? Totalnie straciłem poczucie czasu. Jedynie czego chciałem to ponownie go zobaczyć, wtulić się w jego tors, poczuć jego zapach, który tak bardzo pokochałem. Cieszyłem się jak wpadł do mieszkania i skopał dupy tych morderców. Jednak nie mogę pozwolić żeby następnym razem mnie ratował, bo może nie mieć tyle szczęścia. Nie może wpaść w moje kłopoty, nie zasługuje. Usłyszałem jak ktoś wchodzi do sali. Ciszę zakłócały ciche kroki, które zbliżały się do mojego łóżka. Poczułem dotyk ciepłej dłoni, która trzymała moją rękę. 

- I jak tam? - zapytał

- Dobrze, tylko ten cholerny zapach męczy

- Cieszy mnie to - uśmiechnął się do mnie, co sprawiło, że serce było czerwieńsze i zaczęło bić szybciej jakby nabrało energii. 

- Pocałuj mnie - szepnąłem, a na odpowiedź nie musiałem czekać długo. Spełnił moje życzenie. Najpierw musnął usta, a później namiętnie składał pocałunki. Jednak nie mógł pozwolić na więcej chociaż obaj tego chcieliśmy. Usiadł na krześle i zrobił poważna minę, co mnie trochę zaniepokoiło.

- Kim byli ci goście? Czego od ciebie chcieli?

- Znam ich jedynie z widzenia i chcieli mojej śmierci

- Czemu twojej śmierci?

- Bo jestem gejem - skłamałem, choć to po części prawda, ale jednak nie mogłem powiedzieć, że ich znam oraz to dlaczego chcieli mnie uśmiercić.

- Sam chętnie bym ich pozabijał

- Chyba wystarczająco spuściłem im manto - uśmiechnąłem się do niego. Ciągle trzymał mnie za rękę. Byłem prze szczęśliwy jak małe dziecko. Nic bym nie oddał za niego.

- KEY! - wystraszyliśmy się Shoota - mojego przyjaciela z pracy - Co ci się stało? - całkowicie ignorował co do niego pielęgniarka mówiła. Próbowała go wyprowadzić, jednak jego zmartwienie było silniejsze, wyszła po chwili.

- Miałem wypadek.

- Ale aż taki? Nie kituj mnie, mów prawdę. Z..- w ułamku sekundy rzuciłem mu wzrok, żeby sie przymknął.

- Jonghyun, możesz wyjść na chwilę? - kiwnął głową i wyszedł z sali, a na jego miejscu usiadła Shoot.

- To mów, znowu oni?

- Nie, tym razem inni, ale z tym samym zamiarem.

***

   Byłem ciekawy o czym tak bardzo chciał pogadać Kibum z tym facetem. Domyślałem się, że coś przede mną ukrywa. Ale nie miałem zamiaru go wypytywać, naciskać. Jeżeli będzie chciał to sam mi powie, chyba, że się to powtórzy. Po kilku dziesięciu minutach wyszedł chłopak. Wstałem zamiarem wrócenia do sali, ten znienacka mnie do siebie przytulił.

- Dziękuję - odsunął się ode mnie

- Za co?

- Za to, że uratowałeś Key-chana. Gdyby nie ty dawno byłby martwy. Jest moim najlepszym przyjacielem, taki młodszy braciszek tak jakby. Jeszcze raz dziękuję...

- Jonghyun.

- Dziękuję Hyun-chan. Dbaj o niego, ja muszę wracać do klubu. - chciałem go zapytać o kilka rzeczy, ale szybko odszedł. Wróciłem do sali.

- Masz fajnego przyjaciela.

- Jest pierwszą osobą z którą si zaprzyjaźniłem, cieszę się z tego powodu - jego uśmiech taki jak teraz zrobił uspokajał mnie. Ma coś w sobie co mnie podniecam, ale też co sprawia, że jestem spokojny i nie mam powodu do zmartwień. Do sali weszła salowa.

- Proszę za chwilę wyjść, bo pacjent musi odpocząć. Jutro może pan ponownie przyjść - powiedziała w sposób przyjazny, z uśmiechem na twarzy. Widać było, że zależy jej na zdrowiu i życiu pacjentów.  

- To idę. Musisz odpoczywać. Jutro prosto z zajęć przyjdę - uniosłem kąciki ust ku górze. Ubrałem kurtkę już miałem kierować się do wyjścia, ale Kibum złapał mnie za rękę.

- Jongie~

- Hm? - palcem wskazał na swoje malinowe usta. Wiedziałem czego chce, złożyłem pocałunek na jego miękkich wargach, ale bardzo delikatnie. Na pożegnanie rzuciłem mu usmiech i wyszedłem. Było już ciemno. Lampy biły białym światłem na chodnikach, w dodatku było zimno.  i prószył śnieg. Nie wiem czemu, ale poszedłem do domu Kibuma. Kiedy dotarłem, wszedłem do mieszkania. Były suche plamy krwi, pełno szkła i kawałki drewna. Znalazłem się w jego pokoju. Wziąłem torbę i spakowałem rzeczy. Miałem przy sobie cztery torby. Na szczęście nie były wielce ciężkie. Dzielnica była słabo oświetlona, a na niej zero żywej duszy. Minęło mnie pięć osób, gdzie jedna z nich mnie szturchnęła, kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że wchodzą do budynku w którym mieszka blondyn. Zaniepokoiło mnie to, bo z tego co mi było wiadomo, nie ma rodziny ani znajomych. 
Nagle usłyszałem krzyki, były one bardzo wyraźne.

- Kurwa, gdzie są tego pedała rzeczy?! - nagle zesztywniałem słysząc to, a moje serce zaczęło szaleńczo bić ze strachu. Nie miałem zamiaru dłużej stać i szybko ruszyłem. Bardziej biegłem i szedłem. Była akurat taksówka to wsiadłem do niej i pojechałem do siebie. Dalej  mając w głowie te słowa, które usłyszałem, gdzie nachodziło mnie jedno 
"W co się Kibum wpakował?"

CDN.

___________________________________
Rozdział uznaję za średni. Nic nadzwyczajnego. Proszę o komentowanie ^^

2 komentarze:

  1. Rozdział jak zawsze genialny. Nie mogę doczekać się dalszych perypetii :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak Jonghyun zaczynam się zastanawiać w co ten Kibum się wpakował i dlaczego nie mówi mu wszystkiego! Aż się wystraszyłam na końcu jak była mowa o piątce kolesi i jeszcze ten krzyk, brrr, dobrze, że uciekł i wziął rzeczy Key :) No i super, że nasz Kibum ma przyjaciela, który wie w co się wplątał Kibum, mam nadzieję, że i my szybko się dowiemy :) Rozdział oczywiście super! ^^

    OdpowiedzUsuń