"Upadły Anioł" rozdział 24 - FINAŁ PART 1




***


     Stanąłem jak wryty. Moje ciało nie chciało się ruszyć, było jak z kamienia. Zrobiło się niebezpiecznie, nie miałem pojęcia co robić. Zacząłem się bać, nie o siebie a o Kibuma. który wciąż krwawił, czułem jak krew spływa po moich plecach. Człowiek, którego nie chciałem już więcej razy spotkać, właśnie przede mną stoi, wielce uśmiechnięty. Jednak uśmiech był sztuczny, stwarzający pozory. Wyglądał jakby nic nie chciał nam zrobić, ale i tak wiedziałem, że za niedługo zaatakuje, a ja nie będę wiedział co zrobić. Atmosfera zrobiła się gęsta wraz z nią ciemne chmury zbierały się na niebie i jakby czekały na odpowiedni moment by rozpłakać się. Tak mi się kojarzyły, dla mnie wtedy niebo płacze, bo nie może znieść widoku walk, krwi i cierpienia, które panują na ziemi. Starałem się nie panikować, próbowałem zachować spokój by nie pokazać wrogowi swoich obaw.

- Czego się tak boisz? - odezwał się, a po moim ciele przeszły dreszcze - Przecież śmierć będzie szybka i bezbolesna, ale zanim to się stanie, chciałbym porozmawiać. Jak dżentelmen z dżentelmenem - zrobił parę kroków do przodu.
- O czym? - zapytałem.
- O tobie. Kim Jonghyunie - uśmiechnął się. Jego uśmiech był odrażający, trudny do opisania - Mam kilka pytań odnośnie ciebie, bo jednak trochę mnie zaciekawiłeś.
- Dlatego też chcesz mnie zabić... - zabrzmiało to tak jakbym dokończył jego wstępną wypowiedź.
- To też, ale dobrze by było znać swoją ofiarę. W końcu nie jestem mordercą, który zabiją ofiary nie znając ich. Jestem coś w rodzaju zabójcy, zabijam znając tożsamość i trochę historii ofiary. Więc? - skrzyżował swoje ręce na klatce piersiowej i lekko się wyszczerzył - Zgadzasz się? W sumie co ci zależy i tak umrzesz - zaśmiał się.

     Nie wiedziałem co mam zrobić. Nie jestem pewny czy zginę czy też nie. Nie mogę, przecież przyjaciel Kibuma mi powierzył to zadanie, a ja dotrzymać obietnicy muszę. Nie mogę się poddać w takim momencie, już za daleko to wszystko zaszło by się wycofać, musiałbym chyba być największym tchórzem.

- To jakie masz pytania? Co chcesz wiedzieć? - pewny siebie zapytałem.
- No cóż - podrapał się po głowie - To będą banalne pytania.
- Więc? - uniosłem lekko prawą brew.
- Hmm, do jakiej szkoły chodzisz? - zabrzmiało to tak jakbyśmy się poznawali i mieli zamiar zostać przyjaciółmi, to było bardzo dziwne.
- Do Narodowej Akademii Sztuki.
- Aaaaaa, piękny kierunek. Kiedyś też miałem się tam udać. Ba, marzyłem o tym, ale cóż wylądowałem w mafii i nie jest najgorzej, przynajmniej mnie wszyscy szanują.
- Wstąpiłeś do mafii, by...być szanowanym? Tylko po to? - trochę nie rozumiałem jego logiki, to tak jakby w normalnym życiu nim pomiatano.
- Było jeszcze kilka innych czynników dla których to zrobiłem - trochę posmutniał, ale zaraz na twarz wrócił jego uśmieszek - Wracając. Jak poznałeś biednego Kibuma? - zapytał z sarkazmem i pogardą, widać było, że nie cierpi blondyna, ale nie wiedziałem za co.
- Na uczelni, na stołówce. Wtedy się zaprzyjaźniliśmy - odpowiadałem, bo co miałem innego do stracenia.
- Zaprzyjaźniliście się? A na dowód przyjaźni bzykaliście się. Hmm to nawet dobre zapieczętowanie tego wydarzenia - po raz kolejny się zaśmiał, a we mnie zagotowała się krew.
- Co wiesz co zrobiliśmy? Dlaczego jesteś pewny tego?
- Jak to? Przecież o Kim Kibumie wiemy wszystko i nic. Wiem, że jest pedałem, lubił najbardziej rysować anioły, występował w klubie "Angel", uciekł od swojego pseudo przyjaciela do twojego bloku - kiedy usłyszałem dwa ostatnie słowa bardzo się zdziwiłem skąd mógłby o tym wiedzieć - No i, że lubi się pieprzyć z kim popadnie, o dziwo cię nie zdradził. Wierny pies z niego - lekko się pochylił na bok i spojrzał na nieprzytomnego Key.
- Przestań go obrażać - powiedziałem przez zęby, złość powoli zaczęła się ze mnie wylewać.
- Bo co mi zrobisz? Rzucisz blondaska na ziemię i naskoczysz na mnie? Gołymi rękoma? - wybuchł śmiechem.
- Co cię tak bawi?
- O matko, dzieciaku. Jestem uzbrojony, tylko się ruszysz w moją stronę a już wtedy mogę strzelić. Chociaż w sumie szybciej bym załatwił sprawę. To co? Próbujesz swoich sił?

     Próbował mnie sprowokować. Jednak myślałem ciągle o Kibumie, nie mogłem pozwolić sobie na to. Nadal oczekiwałem na jakiś cud. Przeklinałem gliniarza, który się zgubił, bo teraz przydałby się. Mógłbym spokojnie zanieść nieprzytomnego do szpitala. Bałem się, że umiera na moich plecach. Starałem się tak o tym nie myśleć.

- Czekaj, mam lepszy pomysł - odezwał się, zastanawiałem się co chce mi powiedzieć - Co ty na to, żeby zmierzyć się na gołe ręce? - z dłoń zdjął czarne, skórzane rękawiczki, a jego oczy zaświeciły. Był gotów na zabawę. Ja zrobiłem cztery kroki w tył - No chyba się nie boisz, co? No dalej! - przyjął pozycję, pięści wysunął przed siebie. Ja nie byłem przekonany, nie mogłem Kibuma położyć na ziemi. Jeśli to pułapka to wolałem nie ryzykować.
- Odpuść sobie, nie mam zamiaru z tobą się bić - odmówiłem.
- Hohoho, widzę, że jednak masz ten rozum. Pewnie ciągle analizujesz sytuacje i bierzesz wszystko pod uwagę. Bardzo mądrze - zaczął bić mi brawo jak po udanym spektaklu.
- Czemu taki gangster jak ty chce brudzić sobie ręce?
- Dobre pytanie. Ciągle walczę z broni. W sumie to nie walka a zabijaka, tylko pif-paf i po krzyku. A taka walka wydaje się bardzo interesująca - zmierzył mnie wzrokiem i delikatnie się uśmiechał - Ale skoro nie chcesz, nie będę nalegał. W końcu jestem dżentelmenem - włożył z powrotem rękawiczki i wyciągnął biały pistolet, powoli zmierzał w moim kierunku.

     Serce mi stanęło. Ciągle zadawałem sobie pytanie "co robić?". Gdybym zaczął uciekać strzeliłby do mnie, jeżeli tak będę stał strzeli do mnie prędzej czy później. Było coraz bardziej niebezpiecznie. 

- No to jak robimy? - był metr ode mnie - Dajesz pana Kibuma po lubownie i jego trach a później ciebie panie Jonghyunie trach? Czy woli pan tragiczniejszą wersję? - wymierzył do mnie lufą, a na moim czole pojawiały się krople zimnego potu - Hmm, ja osobiście wolę dramatyczne sceny bólu i rozpaczy. Jest wtedy o wiele ciekawiej - nagle poczułem ostry ból na policzku.

     Usłyszałem huk, co spowodowało ciało Key, które upadło ciężko na asfalt. Ja przywitałem się z zimną nawierzchnią. Zbliżał się nas koniec, jednak zanim on miał nastąpić postanowiłem walczyć. Szybkim ruchem rzuciłem się na napastnika, ten schował broń i sprzedał mi mocnego kopniaka w bok. Syknąłem z bólu, ale nie zamierzałem się wycofać. Po jakimś czasie walka przerodziła się w walkę na śmierć i życie. Miałem bardziej obitą twarz od niego, był niezły, widać, że uczył się sztuk walki i przez to miał przewagę. Ja jedynie przez jakiś krótki okres czasu uczyłem się kickboxingu, lecz to nie wystarczyło by mu dorównać. Musiałem działać instynktownie.

     ***

     Znów czułem pod moim ciałem coś zimnego i twardego. Zorientowałem się, że to był asfalt. Niesamowicie mnie głowa bolała i czułem się bardzo słabo. Zdołałem resztami sił otworzyć oczy. Niestety obraz miałem rozmazany. Widziałem dwie rozmazane postacie, które wyglądały jakby się biły. Ledwo słyszałem. Chciałem wiedzieć co się dzieje, ale znowu siły mnie opuszczały. Zamknąłem oczy.

    Zapach drzew leśnych. Promienie, które pośród gałęzi próbują się przebić do tajemniczej przestrzeni. Pod stopami szyszki, piasek, sucha trawa. Słychać śpiew ptaków, które radośnie wydobywały z siebie dźwięki. Obraz jakby wzięty z opisu jakieś książki. 
     Kolejny raz nie miałem pojęcie czy ja umarłem czy to realne odczucie. Moje oczy pochłaniały obraz, wdychałem leśne powietrze, a po mojej bladej skórze przechodził delikatny, letni powiew wiatru. Niedaleko dojrzałem strumyk a nad nim mostek. Na nim już stał Jonghyun, ja trochę podbiegłem i stanąłem przed nim. Ten w milczeniu wyciągnąć do mnie dłoń, ja chwyciłem nią i wszedłem na deski. 

- Podoba ci się? - zapytał.
- Bardzo - uśmiechnąłem się do niego.
- Gdzie chcesz iść dalej? - swoje palce wplotłem w jego i przytuliłem się do jego ramienia.
- Z tobą pójdę wszędzie...nawet do grobu - delikatnie się zaśmiał i przytulił mnie mocno i pocałował w czubek głowy.
 - I wanna hold you tight, make you mine, never leave me alone - zaśpiewał mi fragment jakieś piosenki. 

     Kochałem jego głos. Był delikatny, uspokajający, ale też sprawiał, że krew szybciej mi krążyła. Cieszyłem się, że go mam. Nie żałuję żadnego dnia spędzonego z nim. Nie oddam go nikomu, nie puszczę go. Bez ciebie nie oddycham. Bez ciebie mnie nie ma. Jestem wtedy trupem.

    Kocham cię Jonghyun.

    ***

     Brakowało mi sił. Nie wiedziałem co się ze mną działo. Miałem wrażenie, że mam wszystko połamane. Krew sprawiała, że nie mogłem się skupić. Spływała ciągle ze mnie, opuchnięte oko utrudniało mi widzenie z lewego oka. Czułem, że mam rozciętą wargę. Cały byłem poobijany, ze dwa żebra mam złamane. Nie byłem w dobrym stanie. Było niebezpiecznie źle. 

- No widzisz pan, nie dorównasz mi. Ale walka była naprawdę ciekawa... - urwał mi się słuch, nie usłyszałem wszystkiego co powiedział do mnie, ale ponownie poczułem szczypanie w policzku. Zadał mi cios z pięści, aż upadłem ciężko na twardą powierzchnię. 

     Odwróciłem się i spojrzałem się na blondyna. Nadal oddychał. Uśmiechnąłem się w jego stronę i w myślach sobie powiedziałem 

- Widzisz Kibum? Żyję i ty też będziesz żył. Będzie dobrze. Obaj będziemy nadal żyć.

     Pomimo bólu, nadal się uśmiechałem. Nie chciałem napawać się złymi myślami, pocieszałem się, że to nic, że to ja sprawię, że on będzie leżał.

- Czego się uśmiechasz? Pewnie zdajesz sobie sprawę, że zaraz umrzesz - wymierzył we mnie.
- Wiesz co.... - ciężko oddychałem - Nie dam ci się zabić - wybuchł śmiechem jakby to było niemożliwe, że to moje przeznaczenie by umrzeć tutaj, z jego ręki.
- Eh, kogo ty chcesz oszukać? Jak chcesz przeżyć? Modlitwy ci nie pomogą, bo bóg nie istnieje. Zwykłe bujdy. Cudy też się nie zdarzają. Nie bądź dzieckiem.

***

"- Wynoś się stąd gówniarzu! - krzyknął do mnie właściciel restauracji - Jeszcze raz cię tu zobaczę to cię ugotuje w garnku!

     Biegłem ile miałem sił w nogach. Stopy mnie bardzo bolały. Pełno pęcherzy, obtarć, liczne rany od szkła i innych ostrych rzeczy. W rękach trzymałem chleb i surowego kurczaka. Starałem się ich nie opuścić. To była kolacja moja. W końcu dotarłem do swojego pokoju. Wszedłem po schodach przeciwpożarowych w opuszczonym hotelu. Byłem szczęśliwy ze zdobyczy. Mogłem się w końcu najeść. Przygotowałem odpowiednie rzeczy i zacząłem piec kurczaka. Pilnowałem aby nikt mi nie wszedł, więc zabarykadowałem wszędzie wejście. Kiedy wszystko było gotowe, zjadłem wszystko. 

- Tao, co ty tam robisz? - zza drzwi usłyszałem głos jednych z mieszkających tu bezdomnych chłopaków - Weź otwórz.

     Ani mi się śniło to zrobić. Zabraliby mi wszystko, nie po to ryzykuje życiem by komuś oddać to na co sobie zapracowałem. Szybko zjadłem, usunąłem ślady jedzenia po kurczaku, zostawiłem trochę chleba. Wytarłem się starannie i sprawdziłem czy wszystko dobrze ukryłem. Otworzyłem drzwi.

- Co tak długo stary? - spojrzał na łózko, gdzie leżał chleb - O masz chleb! 
- Chcesz? - bez odpowiedzi podszedł chłopak i wziął, wyszedł.

    Usiadłem na łóżku. Wreszcie od kilku miesięcy się najadłem, że chleba już nie potrzebowałem. Zapadła już noc a na niebie pojawiły się gwiazdy. Przyjemnie mi się w nie patrzyło. Zobaczyłem spadającą gwiazdę. Szybko postanowiłem wypowiedzieć życzenie.

- Chcę żyć w dostatku i miłości, proszę niech się spełni - uśmiechnąłem się i położyłem się spać.

    O poranku usłyszałem hałas, który niebezpiecznie zbliżał się do mojego mieszkania. Byłem zaniepokojony sytuacją. Do pomieszczenia wpadli starsi chłopacy.

- Tao! - jeden mnie chwycił za koszulkę.
- Powiedz nam, miałeś tylko chleb wczoraj?
- Tak - drugi uderzył mnie w głowę.
- Lepiej powiedz prawdę sam - ostrzegł trzeci.
- Naprawdę jadłem chleb.
- Kłamca, wiemy, że jadłeś kurczaka i to całego.
- I nie podzieliłeś się. Wiesz co czeka takich jak ty? - spojrzałem na nich, wiedziałem co się wydarzy, nie chciałem już walczyć.

    Postawił mnie na deskach, gdzie któryś z nich uderzył mnie w twarz. Zaczęli mnie mocno kopać po plecach oraz brzuchu. Byłem bezradny. Nie mogłem liczyć na pomoc. Wszyscy byli obojętni temu wszystkiemu. Wolałem już umrzeć, żeby mnie zatłukli tak, żebym przestał oddychać.

- Dobra, starczy mu już. To dla niego nauczka. Idziemy - wyszli a ja leżałem na deskach we krwi własnej.

    Straciłem całkowitą radość. Przestałem wierzyć w marzenia. Przestałem żyć marzeniami. Nic takiego nie istnieje. Postanowiłem uciec z hotelu i znaleźć sobie inny nocleg. Biegłem. Znajdowałem się w ciągłej ucieczce. Mijałem kolejne budynki, lampy, kałuże. To był deszczowy dzień. Niebo płakało. Za mnie.

    Dotarłem do jakieś starej fabryki. Wszedłem przez siatkę na teren. Szedłem pewnie. Usłyszałem kroki, ukryłem się za ścianą. 

- Co ty tu dzieciaku robisz? - usłyszałem głos mężczyzny, który stał za mną. Nie miałem szans uciec, złapał mnie i zaprowadził do środka.

     W środku wszystko wyglądało porządnie. Ściany były zrobione tak jakby były zniszczone. Podłogę pokrywał krwisto czerwony dywan. Podobało mi się całe wnętrze. Wielki mężczyzna, który trzymał mnie za ramię prowadził przez korytarz w stronę jakiegoś pomieszczenia. Nie bałem się, byłem ciekaw co mnie zastanie. Byliśmy coraz bliżej drzwi, zapukał trzy razy i weszliśmy do środka.

     Pokój był lepiej urządzony niż korytarz. Meble sprawiały, że pomieszczenie wydawało się mniejsze. Wszystko w ciemnych, mrocznych barwach. Na skórzanym krześle obrócił się starszy mężczyzna. Spojrzał na faceta obok mnie, a później skierował wzrok na mnie. Przeszła mnie gęsia skórka, jego wzrok sprawiał, że czułem się jak robak, który ma zaraz zostać zdeptany.

- Imię? - bardzo niskim tonem głosu zapytał.
- Tao - cicho odpowiedziałem na co ten się uśmiechnął.
- Ładne imię, pasujące do naszego klimatu, nie uważasz Zet? - tym razem skierował się do wysokiego.
- Oczywiście boss.
- No chłopcze - wstał, zapalając cygaro - Co chcesz w życiu robić?
- J-ja...nie wiem....jestem bezdomny.
- Tak nie może być, zaraz ci przygotujemy pokój, ale zadam ci pytanie, twoja odpowiedź zadecyduje o twoim losie, chłopcze - kiwnąłem głową, chciałem się dowiedzieć - Pójdziesz do szkoły, wyjdziesz na ludzi. Zadbam o to żeby ci nic w życiu nie zabrakło, ale - chwilę się zatrzymał, wziął wdech po czym wypuścił z ust gęsty dym - Będziesz miał to wszystko, jeśli zostaniesz jednym z nas. Czy chcesz należeć do naszej rodziny?
- Tak!"

     Wspomnienia raptem do mnie wróciły w takiej chwili, kiedy ten leży cały za krwawiony na ziemi. To nie był dobry znak. Zwykle tak jest jak ktoś ma zginąć niebawem. Nie mogę do tego dopuścić by tak się stało. Wychowałem się w mafijnej rodzinie, gdzie dano mi wszystko czego chciałem w zamian robiłem to co mi kazali. Byłem wdzięczny im za to, że mogłem wyjść z biedy i nędzy, która mnie powitała od narodzin.

     Za sobą usłyszałem kroki zbliżające się do mnie. Wyczuwałem kto to może być, jednak czekałem do ostatniej chwili. Czułem, że ta walka będzie o wiele ciekawsza niż tym miotem. Życie mnie zaskakiwało cały czas, więc niech i to zrobi teraz.

     Życie zaskocz mnie!

***

     Udało mi się dotrzeć na czas, mając przy tym szczęście, że akurat tutaj będą. Trochę się spóźniłem, kiedy spojrzałem na dwójkę leżącą na ziemi, ale nic poważnego im się nie stało. Jednak musiałem jak najszybciej zakończyć sprawę, by Kibum znalazł się w szpitalu. Szybko przeanalizowałem sytuację, nie czekając wyciągnąłem broń i przeładowałem.

- Wreszcie się spotykamy - oznajmiłem z pół uśmiechem.
- No faktycznie, długo się nie widzieliśmy - obrócił się do mnie z tą samą twarzą co ja.
- Za długo chodzisz po tym świecie...Tao - wymierzyłem do niego co ten zrobił szybko to samo.
- Zakończmy tą sztukę, widownia jest tym znudzona.
- Pora opuścić kurtynę - pobiegłem w jego stronę.

     Zaczęliśmy walkę. Każdy z nas skutecznie się bronił, nikt nie ucierpiał od uderzeń, co najmniej od popchnięć, by odsunąć się wzajemnie. Po kilku minutach zmęczyliśmy się, jednak ani ja ani on nie chciał dać za wygraną. Zaczęło padać. Pogoda sprzyjała klimatowi tej sytuacji. W końcu udało mi się w niego trafić co on z wzajemnością. Obaj uderzyliśmy się spluwami, tylko w inne miejsca na twarzy. Ja dostałem w skroń, Tao w policzek. Im dłużej to się toczyło tym bardziej już sensu nie było tego ciągnąć. Odsunąłem się na bezpieczną odległość i wycelowałem w niego.

- Ta bijatyka nie ma sensu, nie uważasz? - spytałem lekko zdyszany.
- Owszem - odpowiedział ledwie łapiąc powietrze - Pozwól, że coś ci powiem.
- Co takiego?
- Miałem przekazać ci wiadomość od bossa - byłem ciekaw co chce ode mnie mój kochany ojciec.
- Słucham - w kieszeni u spodni wyjął kopertę.
- To jest list od niego i chciał żebym to przekazał i powiedział - wziął głęboki wdech - Przepraszam.

    Zaskoczyło mnie to. Czemu ojciec tak nagle mnie przepraszał, czemu akurat teraz i to nie sam osobiście tylko wziął sobie pośrednika. Bardzo ciekawiła mnie zawartość koperty.

- Podejdź z kopertą, ale zostaw broń na ziemi i ręce do góry - usłuchał się co było dla mnie dziwne. Grzecznie podszedł, przekazał kopertę i wrócił do miejsca. Nie miałem czasu czytać tego, postanowiłem to później zrobić.
- Wiesz co Tom - spojrzałem na niego - Znudziło mi się już to - nie miałem pojęcia o co mu chodzi - Zastrzel mnie, proszę - kolejna dawka szoku do mnie trafiła, z jakiej racji tak nagle rezygnuje z zadania, które zostało mu zlecone.
- Dlaczego? Dlaczego tak nagle?
- Tak wiem, dziwnie to teraz wygląda, nie dawno chciałem zabić tą dwójkę, ciebie, ale teraz kiedy sobie uświadamiam co tak naprawdę zrobiłem w życiu, a czego raczej nie zrobiłem, to wszystko wygląda jak wielkie gówno, którego nie da się sprzątnąć, bo zaschło. Ja już jako dziecko należałem do mafii, wychowałem się wśród tych ludzi. Wiedziałem o tobie od tamtej chwili, znałem każdy szczegół, później do kartoteki doszedł Kim Kibum. Wbito mi do głowy całą nienawiść do świata, rządzę mordu. Nigdy nie zaznałem szczęścia, miłości - chwilę się zatrzymał, spojrzał w niebo - I tak wszyscy w mafii albo zginą albo zostaną aresztowani i zgniją w pierdlu. Nie chcę takiego życia, wolę już umrzeć - zwrócił wzrok na mnie, w jego oczach dostrzegłem łzy. Szczere łzy. Zrozumiał swój sens życia - Urodziłem się jako śmieć i zginę jako śmieć. Ludzie tacy jak ja nigdy nie uwolnią się od przeszłości, są tacy przez całe życie. Nikt tego nie zmieni nawet miłość - łzy spływały mu po policzkach - Ja nie znam tych uczuć, nie wiem jak wyglądają te pozytywne emocje, nie nauczono mnie tego. Teraz...czuję skruchę - zaczął płakać, już wiedziałem, że walka się skończyła, jego walka z samym sobą - Nie wiem czy Bóg mi to wybaczy.
-Wybaczy, jest miłosierny dla wszystkich.
- Tom, proszę...właduj we mnie kulę - kiwnąłem przecząco głową - Proszę...
- Nie, nie będę na ciebie wydawać wyrok - opuściłem broń - To koniec, Tao.
- Racja...miło było ciebie poznać Tom. Żegnaj - przyłożył sobie lufę pod brodę.
- TAO NIE!

    Nie zdążyłem. Krew w ułamek sekundy się rozpłynęła po ciele mężczyzny, a ciało padło bezwładnie na ziemie. W ciągu kilku minut wokół martwego zrobiła się bordowa plama, gdzie deszcz dodatkowo sprawiał, że bardziej się rozpływała po asfalcie.

     Przykry widok to był. Chciało mi się płakać. Był wrogiem, ale nikomu nie można życzyć śmierci. Każdy zasługuje na życie, na drugą szansę od życia. Nie mamy prawa przekreślać ludzi, nawet jeśli ich nienawidzimy.

     Podszedłem do niego. Miał nadal otwarte oczy, postanowiłem je zamknąć. Miał ciężkie życie, ale też powinien odejść w spokoju z tego świata, który jest przepełniony nienawiścią, smutkiem i cierpieniem. Oby tam na górze się nim dobrze zaopiekowali.

- Żegnaj Tao

    Spojrzałem na Jonghyuna, który widział tą całą sytuację. Niezwłocznie powędrowałem w jego stronę, by mieć pewność, że jest cały w miarę.

- Jak tam? - zapytałem. Trochę to było głupie, ale zapytać zawsze warto.
- Żyję, nie licząc połamanych żeber, popuchniętej powieki, zaschniętej krwi, ciągłego bólu i kilka poobijanych części ciała, to czuję się świetnie - zaśmiałem się.
- Ale dasz radę chodzić?
- Taaa, ale bardzo powoli - pomogłem mu wstać, dobrze, że mógł sam chodzić.
- Wezmę Kibuma na swoje plecy - kiwnął głową, że zrozumiał, ja podszedłem do najbardziej rannego, sprawdziłem tętno. Na szczęście żył. Wziąłem go na plecy - Tylko chwilę poczekamy, zaraz będzie policja i karetka.

     Poczekaliśmy pięć minut na służby. Wszystko przechodziło pomyślnie, cały proces. Nas sprawdzono, zmyto krew by jakoś wyglądać i zabrano nas do szpitala. Jonghyun ciągle trzymał Kibuma za rękę. Wyglądał na szczęśliwego, że wszystko się dobrze skończyło. Nie ukrywając też byłem w takim nastroju. Dojechaliśmy do szpitala. Mnie przebadali i mi za wiele nie dolegało, więc szybko mnie wypisali. Blondyn miał operację, a bruneta poskładali do całości. Czekałem na doktora, który operował, chciałem się dowiedzieć jak przebiegło to wszystko.

- Tom! - usłyszałem głos szefa, ten szybko dał gest żebym nie wstawał - Jak tam?
- Dobrze ze mną, czekam na rezultaty operacji - uśmiechnąłem się.
- Rozbiliśmy mafię.
- Naprawdę?
- Uhm, ale szefa nie złapaliśmy - gestem ręki pomasował swoją brodę.
- Jak to? - byłem z lekka zdziwiony.
- Nie żyje.

     Serce mi się zatrzymało, moje oczy omal nie wyskoczyły. Nie mogło dojść do mnie to, że on nie żyje. Jednak to był mój ojciec, który nadał mi życie. Nienawidziłem go za to co zrobił naszej rodzinie, ale to całe przedsięwzięcie go zabiło. Przypomniałem sobie, że nadal mam ten list przy sobie. Postanowiłem go przeczytać w samotności. Przeprosiłem szefa  i udałem się na samotny korytarz.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Rozdział postanowiłam rozdzielić na dwie części, bo jakbym dalej to ciągła to byłoby jeszcze dłuższe i odechciałoby Wam się czytać, może i teraz Wam się odechce *oby nie*, part II zostanie napisany zaraz po tym. Jednak zanim pojawi się druga część dojdzie bonus, odnośnie naszego bohatera drugoplanowego.

Miłego czytania ^^

1 komentarz:

  1. O raju. XD
    To pierwsze, co przyszło mi do głowy. XDD Jest fajnie, nawet bardzo, więc mam nadzieję, że druga część (dodaj ją niebawem :3) będzie trzymała poziom. ^^

    OdpowiedzUsuń