"Upadły Anioł" rozdział 20



***


      Trochę mnie zabolało, kiedy Jonghyun nazwał mnie przyjacielem, ale rozumiałem powagę sytuacji. Jednak później ucieszyłem się, że ujawnił tą malutką tajemnicę o nas i o naszym związku. A najbardziej byłem szczęśliwy, że nas zaakceptowali. To było dla mnie szczególnie ważne. 

      Szczerze, nie znałem przeszłości Jonga. Jego mama opowiedziała mi ją, kiedy byliśmy w kuchni we dwójkę. Do końca nie mogłem zrozumieć, czemu mi, to mówiła, skoro mnie nie znała. Uważałem, że wyczuła to, co między nami jest. Matki nigdy nie mylą się, za dobrą posiadają intuicję.

„- To czym się zajmujesz? - Spytała mnie, wsypując świeżo zmieloną kawę do kubków.

- Jestem studentem ASP. - Grzecznie odpowiedziałem, siedząc na krześle niedaleko niej. – I dorabiam w klubie. - Po chwili dodałem.

- A co robisz w tym klubie? - Zapytała podejrzliwie.

- Występuję. Śpiewam, tańczę, nic wielkiego. - Kiwnęła głową.

      Wydawała się bardzo miłą osobą, ale nie mogłem się otworzyć, dlatego, że była, to matka mojego chłopaka. Byłem niepewny wobec pani Kim.

- Jak poznałeś mojego syna?

- Podczas przerwy. Przysiadł się do mnie, bo tylko koło mnie na stołówce było wolne miejsce. - Uśmiechnąłem się do kobiety.

- Rozumiem. Jonghyun ma szczęście, że trafił na ciebie. - Wtedy dotarło do mnie, że coś wyczuła.

- Dlaczego pani tak uważa? - Byłem lekko zdziwiony, bo nie uważałem siebie za wspaniałą osobę, miałem bardzo niską samoocenę.

- Zmienił się, to widać. Inaczej się zachowuje. Może dzięki tobie, teraz jest pogodzony z ojcem i rozmawiają ze sobą, jak nigdy. - Spojrzała w stronę salonu, gdzie wesoło Jong i jego tata wymieniali między sobą zdania. – Jonghyun nie był taki zawsze, z dala od ojca. Tylko rozmawiał, kiedy czegoś potrzebował. - Zalała kubki gorącą cieczą.

      Tak, naprawdę, nie mogłem nic o nim powiedzieć. Trudno mi było uwierzyć, że brunet kiedyś tak się zachowywał, nigdy bym tak nie pomyślał.

- Dziękuję, Kibum. - Nagle kobieta mnie przytuliła i lekko ścisnęła. Byłem w szoku, nie wiedziałem, jak zareagować. - No dobra, my tu gadu gadu, a kawa stygnie. - Położyła przygotowane kubki na drewnianą tacę. - Weźmiesz ten talerz? - Na naczyniu leżały rozmaite ciastka, czekoladowe, kruche, z dżemem, kremem, było ich pełno. Nic nie mówiąc, sięgnąłem po biały talerz i poszliśmy do salonu.”

      Przebudziłem się w nocy. Możliwe, że się wyspałem, albo coś mi nie dawało spokoju, sam nie wiedziałem. W pokoju było ciemno, ale nie, aż tak, bo światło pełni księżyca przedostawało się przez okno. Usiadłem na łóżku, by jakoś się zorientować, jak wyjść z niego. Obok mnie spał spokojnie, niczym anioł, Jonghyun. Powoli i dość delikatnie zszedłem z łóżka, by go nie obudzić.

      Podszedłem do okna, by spojrzeć na czarne płótno, pokryte tysiącami gwiazd i wielką satelitą. Taki widok był rzadko widywany przeze mnie. Zawsze liczne wieżowce zakrywały mi, to piękno. Kiedy tylko widziałem tak cudowne niebo, od razu w mojej głowie pojawiały się anioły. Delikatnie opadały w dół, później dotykając swoimi zimnymi stopami gorącej powierzchni ziemi. Nie potrafiłem, inaczej sobie ich wyobrażać. Anioły nie były dla mnie znakiem pobożności, bo sam taki nie byłem. Były oznaką upadku, grzeszności i też nieszczęścia. Nie wiedziałem czemu, ale uważałem się za anioła z czarnymi skrzydłami. Ciemny kolor był powodem na to, jaki był serafin. Przecież nie mogłem zaprzeczyć swojemu grzechu i jak bardzo byłem nieszczęśliwy. Oczywiście, w żadnym skrawku mojej duszy nie było świętości, nic z tych rzeczy. Byłem pewny, że kiedy umrę i tak zostanę na tej przeklętej Ziemi, której nienawidzę całym swoim sercem.


***

- Tom, i jak sprawy? - Usłyszałem niski głos po drugiej stronie słuchawki.

- No, na razie, nic się nie dzieje. Blondyn wygląda za okno i patrzy na niebo. Drugi za pewne śpi. - Odpowiedziałem.

- Pamiętaj! Nie daj się zauważyć przez tą dwójkę ani nie dopuścić do nich mafii.

- Tak, wiem. Nie musisz mi tego powtarzać, szefie. - Odpowiedziałem dość olewająco, ale doskonale wiedziałem, co mam robić. Znałem swoje zadanie.

- Dobra. Informuj mnie o ich dalszych krokach. - Przytaknąłem i rozłączyłem się.

      Szef był bardzo uczulony na punkcie Kibuma i jego partnera. Był facet niskiego wzrostu, przy kości, w średnim wieku, z wąsem i nie wielkim owłosieniu na głowie. Wyglądał, jak typowy komendant w amerykańskich filmach. Miał talent przyciągania ludzi do siebie i umiejętność, żeby mu ufali i byli lojalni wobec niego, zresztą wymagał tego, bo sam taki był. Ufał swoim poddanym i oddałby życie za każdego z nas.

„- Wiesz czemu cię przyjąłem w swoje szeregi, Tom? - Zapytał, kładąc gazetę na biurko.

- Nie mam pojęcia, panie komendancie. - Stałem prosto, na baczność.

- Bo okazałeś się, być lojalnym i godnym zaufania. Dlatego zrobiłem ten test dla kadetów.

     Egzaminek dla naszaj grupa, początkujących, miała być symulacją, która polegała na uratowaniu komendanta z rąk terrorystów. Niby proste, ale jednak nie. Symulacja była bardzo realistyczna. Czasami miałem wrażenie, że to dzieje się naprawdę. Nie dość, że wizualnie, to i oddziaływała fizycznie. Mieliśmy przyczepione, na plaster, kilka kabelków do ciała, które miały zadawać nam ból. Ból był niewyobrażalny, kiedy tylko dostałem kulkę w ramię. Duża część zrezygnowała z testu. Pięciu z nas, w tym ja, dotarła prawie do celu. Mój kolega był już przy komendancie, zawahał się. Nie wszedł do pomieszczenia, bo stchórzył. Zrobiłem to za niego i zastrzeliłem terrorystów.
Koniec testu.

- Ma pan pewnie rację.

- Jaki pan?! Tom, możesz mówić do mnie po imieniu! - Oznajmił wesoło.

- A mogę, jak mi wygodnie?

- Pewnie! - Rozstawił ręce na boki.

- Cieszę się, że szef tak uważa. - Starszy mężczyzna się roześmiał i wskazał mi miejsce, na którym miałem usiąść.

- Jesteś zabawny. Takich lubię! Mam nadzieję, że nie zawiodę się na tobie. Jeżeli będziesz wstanie, poświęcić życie dla mnie, to możesz liczyć na to, że zrobię tak samo. Musimy być lojalni wobec siebie i ufać sobie nawzajem. Jeżeli tego zabraknie, to żadnej zgodności nie będzie. - Wstał, by wstawić ekspres. - Ciekawe, co z was wyrośnie za parę lat? Teraz jesteście małymi dziećmi, którym potrzeba jeszcze troski i opieki. - Kawa w czajniku była gotowa. Szef nalał jej do dwóch kubków i jeden podał mi, uśmiechając się przy tym. - Witaj w rodzinie, Tom.”

      Czułem, że mężczyzna traktował mnie jakoś wyjątkowo. Nie wiedzieć czemu. Przecież, tylko przeszedłem test. Udowodniłem swoją lojalność. W sumie nie byłem pewien, że wytrwam, tak długo w policji, że aż zostałem prawą ręką szefa. I naprawdę, jesteśmy rodziną. Nie tylko ja i szef, ale cały komisariat.

- Ja pierdzielę! Jak mi się nie chcę, tak siedzieć bezczynnie! - Powiedziałem sam do siebie, dalej obserwując dom. - Niech się dzień zacznie i niech się ruszą!

     Nie przeszkadzała mi ta misja, ale nigdy nie cierpiałem siedzieć w miejscu i obserwować. Lubiłem akcje, wybuchy, strzelanie. Coś, żeby się działo po prostu. A tak, to żmudne zajęcie, ale cóż, to był przyjaciel mojego brata, który przed śmiercią poprosił mnie, o to osobiście. Nie mogłem odmówić. Z resztą, moim celem było zupełnie co innego, nic związanego z blondynem.

- Shoota, nie martw się, twoja śmierć nie pójdzie na marne, obiecuję! - Ścisnąłem srebrny krzyżyk, który wisiał na mojej szyi.


***

- Jonghyun! Wstawaj, śniadanie! - Do moich uszu dobiegł głos mojej rodzicielki, co mnie wkurzyło. Chwyciłem za zegarek, który stał na szafce nocnej. Tak, jak się spodziewałem, była siódma rano.

- Jong, twoja mama nas woła. - Odezwał się blondyn i oparł się o moje ramię. Spojrzał na zegarek, a później na mnie.

- Tak, wiem. W sumie, dobrze, że teraz, bo niedługo trzeba ruszać.

- Kurwa! Nie możemy trochę tu pobyć? - Jęknął.

- Nie, że tak ci ładnie odpowiem. Kurwa, nie możemy, bo mogą odnaleźć naszą lokalizację! - Z trudem uniosłem swoje ciało, żeby usiąść.

- Jongie~! - Zawisł na moim ciele, wbijając mi lekko paznokcie w skórę.

- Bummie, wiem, że nie chcesz, ale wstawaj, nie mamy całego dnia. - Wstałem i poszedłem do łazienki, która znajdowała się w moim pokoju.

- Jonghyun? - Weszła do pokoju mama.

- Poszedł się umyć. - Odpowiedział Key.

- No, to, jak się umyjecie, zejdźcie na dół. - Uśmiechnęła się i wyszła.

     Nie chciałem się, długo myć, bo przecież blondyn też musiał się umyć i ubrać. A jemu, to dłużej zajmuje. Kiedy wycierałem się, spojrzałem na siebie w lustrze. Widać było zmęczenie. Chyba Kibum lepiej wyglądał ode mnie, co mnie lekko zdołowało. Wyszedłem przygnębiony z pomieszczenia. Różnica temperatur dobiła mnie jeszcze bardziej.

- Dobra, idź. Tylko nie siedź dwie godziny.

- Ha, ha, bardzo śmieszne. - Posłał mi wzrok, w którym było widać poirytowanie.

      Nie trwało to długo, ale też nie krótko. Gdy wyszykowaliśmy się, zeszliśmy na dół, na śniadanie. Zająłem swoje miejsce, a obok mnie mój chłopak. Mama robiła coś przy szafkach, co chwilę podając nam jedzenie.

- A, gdzie tata? - Chwyciłem jeden z naleśników.

- Pojechał do przyjaciela, mieli jechać na ryby. - Oznajmiła. - Jedźcie sobie, a ja pójdę do piwnicy po konfitury i jabłka.

- Pomóc pani? - Wyrwał się Key.

- Nie, nie! Jedz spokojnie. - Machnęła w jego stronę i wyszła.

- Masz miła mamę. - Cicho powiedział.

- A no, tego zaprzeczyć nie mogę. Bardzo ją kocham.

- Aż ci zazdroszczę. - Schylił głowę w dół, a jego mina stała się smutna.

- Cholera! Kibum prze- - Nie dokończyłem.

- Nie szkodzi, przecież, to nie twoja wina, że moja mama zginęła, tak młodo. Lepiej korzystaj z chwili, że możesz spędzić czas ze swoimi rodzicami. Nie trać je na kłótnie, bo nie wiadomo, kiedy ich stracisz, a potem możesz żałować.

     Miał rację. Straciłem cztery lata, a przecież mogłem je wykorzystać na rodzinne stosunki, ale moja głupota wygrała w ten czas. Bardzo tego żałowałem, po dziś dzień. Jednak czasu już nie cofnę, muszę żyć chwilą i nie popełniać durnych błędów.

     Zjedliśmy posiłek, bardzo mocno podziękowałem rodzicielce za nocleg i śniadanie. Obiecałem, że postaram się, jak najszybciej wrócić. Ruszyliśmy przed siebie. Bolało mnie, kiedy uroniła łzy, ja starałem się powstrzymywać od płaczu, nie było czasu na nie.



***

     W końcu wyszli. Nareszcie mogłem ruszyć się z miejsca. Musiałem odczekać parę minut, żeby móc określić dokąd zmierzają. Widać było, że nie mają zamiaru wracać szybko do centrum. Mijali pełno punktów, w których mogli odpocząć, ale w żadnym się nie zatrzymali. Czułem, że dzień będzie długi.

- Siema, szefie! Ruszyli się z miejsca i aktualnie są w sklepie spożywczym. - Zadzwoniłem, by poinformować o sytuacji.

- Obserwuj ich dalej. A, gdzie jesteście? - Zapytał.

- Nadal na obrzeżach. Nie wiem czemu, nie ruszą się do centrum. Przecież tutaj jest większe zagrożenie. - Przedstawiłem swoje obawy.

- Racja. No nic. Miejmy nadzieję, że jeszcze dzisiaj wrócą. Do usłyszenia. - Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, rozłączył się. Na co ja, tylko westchnąłem.

***

- Jonghyun, jeszcze to. - Przekazałem brunetowi rzecz wziętą z półki.

- Nie bierz tylko za dużo. - Ostrzegł.

- Tak, tak. - Wiedziałem o tym doskonale, więc brałem z rozsądkiem.

     Wyszliśmy ze sklepu. Wkurzało mnie, to, że brunet nie chciał mi nic mówić, dokąd zmierzamy. Ale ufałem mu, więc nic nie mówiłem. Podążałem za nim, jak cień.

- Jong? - Lekko szarpnąłem jego rękaw, na co, głowę zwrócił w moją stronę. - Nie powinniśmy iść do centrum? Tam, chyba jest bardziej bezpieczniej, niż tutaj.

- Nie martw się, wiem, co robię. - Uśmiechnął się i pogłaskał mnie po policzku.

     Miał zimne dłonie, mimo że było ciut cieplej niż ostatnio. Momentami, Jonghyun wyglądał na chorego, nawet czasami dawał znaki, ale zawsze zaprzeczał, jak pytałem o to. Martwiłem się o niego, bo źle, by było gdyby nagle zachorował, nawet bardzo źle. Nie wiedziałbym, co robić dalej, bez niego czuję się, jakby mnie nie było. Uzależniłem się od niego. Był dla mnie narkotykiem, bez którego nie dałbym rady żyć. Miłość do niego, pochłonęła mnie całkowicie. Nie miałem bladego pojęcia, czy to dobrze, czy też odwrotnie. Nic nie wiedziałem.

     Do moich uszu dobiegły huki i dodatkowe hałasy. Znowu. Zaczęło się. Liczyłem, że tym razem, uda nam się uciec bez okaleczeń.

- Jong, musimy uciekać! - Powiedziałem szeptem, nie odwracając się.

- Tak, wiem! - Pociągnął mnie za rękę i zaczęliśmy przyspieszać.

     Mijały nas pociski. Za każdym razem udawało nam się ich uniknąć, jak piłki podczas gry w „dwa ognie”. Jednak czułem, że niedługo któryś z nich w nas trafi. Nie było żadnego punktu, w którym moglibyśmy się ukryć, zgubić ich, nic, pustka. Wada obrzeży miast. Wiedziałem, że powinniśmy wrócić do lasu wieżowców, ale ten się uparł.

     Znowu traciłem siły w nogach. Jedyną przyczyną, dla której biegłem dalej, był on. Gdyby nie brunet, dawno bym się poddał i gryzł glebę. Mój organizm powoli słabł, miałem wrażenie, że zaraz padnę na betonowe płyty i roztrzaskam sobie głowę.

- Kibum! Musimy biec! Nie poddawaj się! Nadal... - Złapał oddech - Cię kocham!

     Nagle, znikąd wzięła się we mnie siła. Nadal mogłem biec. Dostałem zastrzyk energii od jego miłości. Naprawdę, byłem wdzięczny, że go mam. Mój narkotyk dodawał mi otuchy i chęć na więcej, a jednak, by to otrzymywać, musiałem przeżyć.

- Policja? - Zdziwił się Jonghyun, kiedy dosłownie, obok nas przejechały dwa radiowozy.

     Nie chciałem się odwracać, dalej biegłem, a on razem ze mną. Może, to był koniec naszych kłopotów albo chociaż ich część. Słyszałem wrzaski i kilka huków. Cisza. Nastał totalny spokój.

***

- W końcu, udało się ich dorwać. - Zaśmiałem się. – Nie zagrozicie już tej dwójce.

- Myślisz, że schwytanie nas, coś da? Szef go dorwie i zabije! – Uśmiechnął się szyderczo w moją stronę. Miałem ochotę mu przywalić, ale nie przystoi mi tego robić.

     Poniekąd, miał rację, złapanie ich, nie powstrzyma mafii od zabójstwa. Postanowiłem, że zapewnię im ochronę. Nie dopuszczę tych skurwieli do nich, choćbym nie wiem co, nawet za cenę własnego życia, zrobię to.

- Zabierzcie ich! - Rozkazałem ludziom.

- A co z panem? - Zapytał jeden z nich.

- Ze mną? Będę robił, to co robiłem. - Uśmiechnąłem się i ruszyłem.

     Cudem dogoniłem ich. Widać było, że odpoczywali, jednak nadal byli zmęczeni tą ucieczką. Cieszyłem się, że żaden nie zdołał ich skrzywdzić.


- Mam wielką nadzieję, że ta sprawa zakończy się w najbliższym czasie. - Ścisnąłem kolejny raz łańcuszek. – Pomszczę cię bracie! Doczekamy się tego dnia, kiedy mrok zniknie z tego miasta, na zawsze!


CDN.

2 komentarze:

  1. Wiem, że teraz Cię tu nie ma, ale zostawię komentarz, bo no nie wiem... Tak na później oraz żeby było Ci miło, że ktoś nadal czyta; wiem jakie to fajne uczucie, kiedy pojawi się jakiś komentarz ^^

    Bardzo mi się podobało, znowu coś się działo ostrzejszego (coś, co tygryski lubią najbardziej), no i kim jest ta tajemnicza osoba, która im pomaga? Brat Shooty? :3 Mam nadzieję, że wkrótce się to wyjaśni =)

    OdpowiedzUsuń
  2. Omnomnom kocham to opowiadanie !! <3<3<3

    OdpowiedzUsuń